Komentarze: 1
Szkoda trochę, że z drzew opadły liście. I śnieg opadł. Nie ten biały, odrealniony i śmiercionośny. Tylko te mokre, śliskie łapki błądzące po twarzy raz za razem, znajdujące wejścia i szczeliny tam, gdzie nie powinno ich być, kąsające pobladłą szyję. Zaszklone mam oczy.
Szkoda, że nie ma o czym i po co.
Szkoda, że się nie udaje, gdy bardzo trzeba, a kawałki układanki zbierają się w barwny wir nad głową akurat wtedy, gdy nie czas na nie...
Budzę się nieraz z uczuciem, że oto wyśniłam własną nieśmiertelność. Ale w zetknięciu z moją nieporadnością obraz gubi się i rozpada bez sensu i do końca. Brak sił, brak magii i wciąż te beznadziejnie puste twarze. Nawet wtedy, gdy powinny mieć jak najbardziej wyraz.
Bogowie, jak ja czasem nienawidzę swoich topornych rąk. Tych niezgrabnych, ciężkich łapsk golema, które ugniatają delikatną materię wyobraźni, rozrywając ją na strzępy, ścierając resztki pyłu z motylich skrzydeł. Nie wierzę, moja wiara pochyla się do ziemi. Nie wierzę, że to, co w mojej głowie jest tak piękne, że tamuje oddech, że czyni możliwym niemożliwe, że budzi uśpione w drewnianej kołysce serca zapomniane łzy wzruszenia... Nie wierzę, że to kiedyś zobaczą. Bo za ciężkie mam ręce. Zbyt grube, by haftować jedwabnymi nićmi. Jestem rzemieślnikiem jedynie, a do tamtych obrazów potrzeba wiatrorękich elfów. Dłoni o cienkich, przezroczystych palcach, piór feniksa, atramentu z własnej krwi.
Może to i lepiej. Bo gdybym mogła to wszystko pokazać, ludziom pękłyby serca. Jak mi. Zbyt wiele piękna.